Dom jest tam, gdzie pachnie ciastem i mruczą koty.
Dom jest tam, gdzie pachnie ciastem i mruczą koty.
Tak, zakochałam się. Przyznaję. To miłość od pierwszej przechadzki rześkim porankiem, który robi preludium dla popołudnia piekącego kark. Pierwsze rozmowy zasłyszane i te, które próbuję kleić sama. Che bella giornata. Questo vino mi porta.
Bardzo. Ten sklep z bagietkami zaraz się otworzy. Zjemy siedząc na chodniku razem z kawą. ty opowiesz mi o swojej nowej miłości, ja opowiem ci, jaki tatuaż będzie ci pasował.
Mamy tu godzinę do morza. Pijemy wino. Tańczę i zostawiam kamyki z Podlasia. Woda jest ciepła i prosi o moje ciało.
w świat. ciągnie.
chodź, poskanujemy się nawzajem ze światem. przejedźmy przez te kraje. wracajmy z kroplą, która urodziła burzę, schowaną pod językiem. mieszkajmy miesiąc w krainie, gdzie domem kotów jest każdy dom. gdzie ludzie smarują cytrusową oliwą nasze dłonie. niosę tym miejscom wieczorną medytację i czuję wiatr rozpostarty między prawym a lewym obojczykiem. świt go tam odnajdzie.
Opowiedzmy sobie siebie na każdą literę alfabetu.
Losuj.
a wieczorem
że się miasto kończy to wiem
stawiam mu diagnozę przeludnienia
zwiń się w kłębek
i zaśnij w jednym z jego kątów
szum wentylatorów literuje twoje imię.
jakbyś pamiętał, że nie słodzę, to wierzyłabym, że jest w tym jeszcze jakaś przyjaźń. wszystkie twoje kulawe psy miały ascendent w skorpionie, ale nikt nam nie chciał wierzyć. bo przecież bóg dał nam panowanie i kagańce, więc po jaką cholerę psu wyć do księżyca. porcelanowe zęby twojej matki pływają w szklance. tej samej, pod którą rano przetrzymywałeś niczemu winne muszki. los chciał, że nienawiść świata padła na nie, żuki, stonkę, ćmy i zaskrońce. a przecież mogło paść na ciebie i twoje dzieci. kule padają blisko. tak mawiała prababka. zachowaj resztę dla siebie. kup jakąś kawę, albo kup jakiś los. jak ten pan ze sklepu, na którego czekał mały piesek. powiedziałam mu, że jego pan szuka szczęścia w żabce i zaraz do niego przyjdzie. los się czasem odwraca, ale byłby chujem, gdyby odwracał się od małych piesków. i tych z ascendentem w skorpionie i każdych innych. a ty, jak to czujesz? Read More »
w tym mieszkaniu na parterze od rana do wieczora gra telewizor. jeśli by mocno wytężyć wzrok to plamy mogą ułożyć się w ludzi. co bym powiedziała, gdybym wyszła temu ciału naprzeciw? czy siedzi w fotelu, leży na kanapie? czy martwi się inflacją, wojną domową, czy pachnie znoszonym ubraniem, czy krzyczy podczas orgazmu? a może w ogóle nie ma orgazmu. może żadne kurwadochodzę stamtąd nie dochodzi? może usiadła bym obok i nie miała mu nic do powiedzenia, może poróżniłby nas pogląd na temat myśliwych, szczepionek i zagranicznej polityki? może tylko dmuchałabym na herbatę (o ile w ogóle), aby wyjść szybciej.
czy kiedykolwiek się minęliśmy?
w środę wieczorem lecą wiadomości.
latem zapach mleka był najsilniejszy. gorące od słońca krowy wracały z łąki do ciemnej obory, w której w ślad za nimi znikała babka. jakby szła w głąb świata. z metalowym wiadrem, w przestrzeń parującą słomą i krowią sierścią. żadna inna czynność, która odbywała się między człowiekiem a zwierzęciem, nie wydawała mi się być bardziej intymna. stałam z matką na betonowym stopniu i słuchałam rozmów o niczym, dźwięku mleka uderzającego o metal i świstu krowiego ogona odganiającego muchy. kilka razy w roku ciało babki pokrywały fioletowe siniaki. jak kontynenty na ciele. kraje, w których nigdy pewnie nie była, bo dzieci, mąż, obejście no i te krowy. mimo to co wieczór znikała w tej ciemnej przestrzeni o słodkim zapachu mleka, sierpniowego powietrza i kurzu. nie wierzyłam, jak białe jest to, co stamtąd wynosi. Read More »
nosimy w sobie przestrzenie,
z których, jeśli coś wyjmiesz,
stają się niezapełnialne.
drylownica miała kolor czerwony i na czerwono znaczyła ręce babki wiśniowym sokiem. nagle wszystko stawało się czerwone i to był znak, że przyszło lato. dorosłość przychodziła wolniej. napotykała na opór, jak drylownica na pestkę. zapach wiśni mieszał się z zapachem małych kurcząt, które babka przynosiła z targu w wielkim kartonie. wiśnie trafiały do słoików, a karton wędrował gdzieś na wieś do ciotek. wszystko miało swoje miejsce i czas. każde lato miało jakiś punkt, do którego wracać można było całą jesień i zimę. było lato, kiedy zgubiłam się w lesie (i to gubienie mi zostało). było też to gorące lato, kiedy misterna konstrukcja ptasiego gniazda, wysuszona przez słońce, zaczęła odklejać się od dachu garażu. siedzieliśmy na starych poduchach nieistniejącego już wtedy hamaku, rozłożonych na ławce, z której odchodziła zielona farba (bo to nie było lato malowania ławki). siedzieliśmy w napięciu - ja, babka, dziadek i ojciec - i żadne z nas nie chciało naruszyć jego cienkich tkanek. nie ruszałam się i nie mówiłam, że zaczęły marznąć mi łydki, że ześlizgnęły się z nich ostatnie promienie słońca. nie szukałam pomyślnego rozwiązania w oczach babki, dziadka i ojca. Read More »
Cisza czasem rozmawia najgłośniej.
Co paruje z twojej ciszy?
zanim stopy przyzwyczają się do ziemi, a ta odda im zmęczenie letnim upałem, każdy sezon rozpoczyna się nieśmiało i po cichu. z czułością dla każdego patyczka, który pęka pod palcami, z uważnością na najmniejszą szyszkę odłączoną od stada. i las i ja ciała mamy inne co sezon. przetoczyły się przez nas roztopy, czas i zmiany. szukamy znanych blizn, wgłębień i zakamarków. dopasowujemy się do siebie.