drylownica miała kolor czerwony i na czerwono znaczyła ręce babki wiśniowym sokiem. nagle wszystko stawało się czerwone i to był znak, że przyszło lato. dorosłość przychodziła wolniej. napotykała na opór, jak drylownica na pestkę. zapach wiśni mieszał się z zapachem małych kurcząt, które babka przynosiła z targu w wielkim kartonie. wiśnie trafiały do słoików, a karton wędrował gdzieś na wieś do ciotek. wszystko miało swoje miejsce i czas. każde lato miało jakiś punkt, do którego wracać można było całą jesień i zimę. było lato, kiedy zgubiłam się w lesie (i to gubienie mi zostało). było też to gorące lato, kiedy misterna konstrukcja ptasiego gniazda, wysuszona przez słońce, zaczęła odklejać się od dachu garażu. siedzieliśmy na starych poduchach nieistniejącego już wtedy hamaku, rozłożonych na ławce, z której odchodziła zielona farba (bo to nie było lato malowania ławki). siedzieliśmy w napięciu - ja, babka, dziadek i ojciec - i żadne z nas nie chciało naruszyć jego cienkich tkanek. nie ruszałam się i nie mówiłam, że zaczęły marznąć mi łydki, że ześlizgnęły się z nich ostatnie promienie słońca. nie szukałam pomyślnego rozwiązania w oczach babki, dziadka i ojca. z pestką, bez pestki - trzy pary krzaczastych brwi stawiały opór okrutnej rzeczywistości, jak drylownica, która napotyka na pestkę. dołączyłam do tego rytualnego aktu, który miał zapach wiśniowego soku pochowanego w zakamarkach zmarszczek na rękach babki. wiedziałam, że jeśli matka nie wróci do gniazda tkniętego przez człowieka, młode nie przeżyją, a jesienią któreś z nas zawiesi głos nad a pamiętacie, jak to gniazdo... lepiej byłoby zapomnieć, ale tak się składa, że pamiętam do dziś. cień krążącej jaskołki nad wydeptaną czarną ziemią. 

wróciła.