Przestrzenie spuszczane z oka zrywają się z łańcuchów i dziczeją w obcych dłoniach. kulą się na dźwięk cudzego oddechu. kto rozmasowuje im karki, gdy nas tam nie ma? noszę w sobie lęk o ściany, które jakiejś nocy grały nam pod palcami, a dziś mogłyby nas nie rozpoznać, choćbyśmy rozmawiały z nimi najczulszym brailem. jesteśmy twarzą na szkolnej fotografii, o której mówi się nie pamiętam. jest niepewność o ścieżki, które układały się tak, by wpaść wprost do jeziora. kto staje na ich skraju, by czesać mokre kuny i zbłąkane lisy? te, które przychodziły, by wykradać nam spojrzenia i jabłka. tych pierwszych nie dowieziono na czas, tych drugich nikt już nie chce brać w plecak na drogę. czy ktoś wymyślił te miejsca na nowo, nadał im innych kształtów, przepisał na czystej stronie? wtłoczono nowe znaczenia, nowe kody i nowe porozumienia bez słów. inne ciała parują na naszych fotelach, inne dzieci rozbijają kolana w naszych spodniach. rozmywa nam się czas przeszły, a przyszłość jeszcze nie wykiełkowała. tkwimy w pomiędzy myśląc o gumce do włosów co spadła w gęstej trawie i już nigdy, a może ktoś? powędrowała na czyimś nadgarstku lub zginęła pod butem. nasze ciała dorosły i możemy sprawdzić, czy pamiętają drogę, jak z zamkniętymi oczami przez otulone nocą mieszkanie. niech nasze uda znajdą czas, by przylepić się do plastikowych siedzeń na szkolnym boisku, a łokcie niech znów dźwigają nas na trawie, kiedy będziemy palić, gdy nikt nie patrzy. może po tym poznają, że my z tych, co grali w wojnę na oset. może miejsca wpuszczą nas w siebie, jeśli im powiemy, że cerata w kratę ma plamy po naszych filiżankach. może uwierzą, że mamy zdolność rozpoznawania pory dnia po śladach trawy gniecionej krowim ciałem. poczekaj przy drodze, pójdę im powiedzieć, że przychodzimy od tych, co liczyli meszki dokonujące żywota na białej chuście, przez którą babcia przelewała mleko, gdy te same krowie ciała wróciły z pola. powiem im, że wymyślono nas tak, że mamy zachód na sześć szczeniąt, które pojawiły się znikąd i w sierpniowy wieczór garnęły się do blaszanej miski. mleko zostało na ich łapach. długo jeszcze wylizywały z niego sierść, aż przyszła rosa, którą zaniosłyśmy do domu na butach. miejsca nas poznają, bo pamiętamy kształt koronkowej firanki całującej słońce na ścianie. opowiedzą nam o tym, że noszą nas w notesach między zasuszonymi chabrami. i nawet po latach będziemy w nie wpasowane. akt własności nosimy na skórze.