poczułam dziś zapach, który oznajmia, że jeszcze nie wszystko stracone. to zapach dnia stygnącego po spotkaniu z dużą ilością słońca. pamiętam go z powietrza, które traciło na ciężkości. z trawy, która zamykała ciepło w źdźbłach (można było obserwować, kto pierwszy włoży buty z powrotem na nogi). w takie dni czuć zmęczenie, które paruje jak woda z majtek i podkoszulków rozwieszonych na sznurze, przypinanych przez matkę kolorwymi spinaczami, żeby broń boże (albo w co kto tam wierzył) nie spadły do ogródka sąsiadki. trzeba by szukać ich nocą z latarką w sałacie i wracać do domu z rosą na butach. na wszelki wypadek frontowe sznury zajmowały kąpielowe ręczniki. balkon musi być reprezentatywny i zdradzać jak najmniej o ciałach. to także zapach ziemi wymywanej z truskawek w plastikowej misce wstawionej do zlewu. ziemniaków tartych na drobnych oczkach. matka mówiła, że nie ma to, jak ziemniaki z własnej działki i że w takie dni lubi jeść je na balkonie. pod majtkami, podkoszulkami, reprezentatywnie osłonięta ręcznikami. 

miałam mokre włosy, z których parował dzień. na zaś dopowiadałam sama sobie nie maczaj mokrych truskawek w cukiernicy.