nikt nie wiedział, jak było dawniej. nie istniało żadne przedtem i żadne kiedyś. starzy rodzili się starymi i nie mieli o czym opowiadać wnukom. niektórzy na wszelki wypadek nocą rozrywali zębami to, co goiło się za dnia. później widzieliśmy ich z ustami pełnymi tkanek. byli też tacy, którzy na skrajach miasta zszywali to w rozkłady nocnych pociągów. kobiety kładły brzuchy na rozgrzany piach i opowiadały dzieciństwo, którego nie miały. podarowane kukiełki, plastry, pod którymi nosi się kurz całego lata, pszczeli kit zastygły w kącikach ust. ostatecznie wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że każdemu przyjdzie zmierzyć się z tym w samotności. nie było nikogo, kto chciałby to przyznać na głos. może to dobrze, bo zawleklibyśmy go na skraj miasta. a usta miałby pełne tkanek.